08.11.2018 aktualizacja 10.11.2018

8 listopada 1918 r.

Władysław Sikorski. Fot. CAW Władysław Sikorski. Fot. CAW

Pod względem politycznym był to dzień wyjątkowo ubogi. Na powstanie Rządu Lubelskiego jeszcze nie zareagowano, wciąż liczono na utworzenie Rządu Narodowego w Krakowie – tego jednak dnia trwało jakby zawieszenie. Mówiono więc o istnym szale zaciągania się do wojska, o narastającej groźbie bolszewizmu i – znów – o brutalizującym się bandytyzmie.

Tego dnia, a był piątek, „Kurier Warszawski” powołując się na bliżej niesprecyzowane „koła rządowe”, poinformował, że „Józef Piłsudski ma niebawem być uwolniony z Magdeburga”. Wiadomość ta była jednak zaskakująco słabo wyeksponowana. Nie znalazła się na pierwszej stronie, lecz w głębi wydania, w dodatku zupełnie pozbawiona komentarza, co sprawiło, że składała się dosłownie z jednego zdania i miała rozmiar niewielkiego ogłoszenia. Trudno zrozumieć dlaczego. Jeszcze poprzedniego dnia warszawskimi ulicami przeciągnęła wielotysięczna manifestacja studentów, którzy raz po raz skandowali nazwisko przyszłego marszałka – redaktorzy musieli więc mieć świadomość, że jest ono dla polskiej ulicy elektryzujące. Tym nawet bardziej, im większy chaos panował w polskiej polityce. Ale tego akurat dnia o chaosie tym było w prasie niewiele. Znacznie więcej uwagi poświęcono wspomnianej samej manifestacji studenckiej, a konkretnie związanemu z nią lawinowemu zgłaszaniu się młodych Polaków do armii.

O co chodziło z manifestacją? Przypomnijmy, że studenci zwołali na uniwersytecie wiec, na którym uchwalili zawieszenie zajęć i obowiązkowe zaciąganie się do wojska. Jeden z punktów uchwalonej rezolucji mówił nawet, że jeśli ktoś nie potwierdzi, że odbył służbę wojskową, nie będzie mógł być ponownie na uczelnię przyjęty. Kolejne punkty przyjmowano jednogłośnie, a dyskusja dotyczyła wyłącznie tego, czy zajęcia przerwać natychmiast, czy może za trzy dni. Stanęło na pierwszej wersji. Kiedy rezolucje uchwalono, przedstawiono ją studentom pozostałych warszawskich uczelni: politechniki oraz wyższych szkół handlowej i rolniczej, które uchwaliły podobne dokumenty, i ruszono w kierunku Zamku Królewskiego, by przedłożyć rezolucję Radzie Regencyjnej. Warto przypomnieć, że warszawiacy nie byli pierwsi: Uniwersytet Jagielloński zrobił to samo już kilka dni wcześniej. Gdy wiadomości o inicjatywie studentów przedostały się do wiadomości publicznej, do wojska postanowili zgłosić się wszyscy. W pierwszej kolejności urzędnicy magistratu:

„Wobec tego, że wielu urzędników magistratu wstępuje do szeregów armii polskiej, grupa radnych domaga się, aby magistrat zapewnił takim urzędnikom ich stanowiska do chwili powrotu z szeregów, zaś ich rodzinom zapomogi” – donosili korespondenci stołecznego dziennika, dodając, że o ile w kwestii zachowania etatów „miasto” nie widzi problemu, o tyle sprawy finansowe będą musiały być uzgodnione z władzami państwowymi. 

Żadnych podobnych roszczeń nie stawiały natomiast studentki, które również postanowiły iść do wojska. Jak informowano: „Wczoraj po południu odbył się na uniwersytecie wiec studentek. Zgromadzone w liczbie kilkuset, powzięły uchwały całkowitej solidarności ze stanowiskiem kolegów i postanowiły w najszerszym zakresie poprzeć tę solidarność czynnie pracą, bądź w oddziałach sanitarnych, bądź gospodarczych, bądź w instytucjach biurowych armii czynnej. Uchwałę koleżanek przyjęli studenci z zapałem”.

Wszystkie te deklaracje przyjmowane były przez dziennikarzy życzliwie i z pełnym zrozumieniem. Pewną konsternację wzbudziły dopiero podobne zapędy niepełnoletniej młodzieży licealnej. Jak pisał komentator „Kuriera”: „Chwalebny jest ów pęd silny do szeregów wojskowych, jaki się ostatnio wśród ogółu młodzieży polskiej zaznaczył, a który ma jak najszersze poparcie ze strony całego społeczeństwa. Ale ten zdrowy instynkt narodowy, który pcha młodzież dojrzałą do wojska, nie powinien być obcy i młodzieży szkół średnich. Uczniowie szkół średnich, mianowicie, zrozumieć powinni w tym razie, że nie czas dziś jeszcze na wystąpienie zbrojne z ich strony, że lepiej się do powodzenia umiłowanej ojczyzny przyczynią, skoro w pracy szkolnej nie będą ustawali, oczekując bacznie wezwania ojczyzny w godzinie właściwej”. Po czym dodawał z niepokojącą pewnością, że „ta niebawem już wybije im na pewno”. Ale tak naprawdę trudno się autorowi tych słów dziwić. Obserwując w poprzednich dniach sytuację na polskich pograniczach, z łatwością można było dojść do przekonania, że wojna prędko się nie skończy, nawet jeśli formalnie rozpoczęły się już negocjacje pokojowe.

Najgorzej było w Galicji. Do Krakowa przybył tego dnia ze Lwowa kurier wojskowy por. Marian Odbiera. Jak raportował: „W chwili mego wyjazdu ze Lwowa dowiedziałem się, że po ciężkich walkach Rusini, 5 listopada przysłali parlamentariuszy z prośbą o zawieszenie broni. Linie nasze szły wówczas z jednej strony przy dworcu głównym i ciężarowym obok hangaru lotniczego, po rogatki janowską i kleparowską, Górą Tracenia, ulicami Kleparowską i Zygmuntowską, koło Sejmu, ulicą Kościuszki, koło poczty, dalej ulicą Kopernika, obok remizy tramwajowej, skrajem cytadeli, ulicą Połczyńską, Górą Stryjską, przed panoramą, przed wieżą wodną, Parsenkówką, przez kulparków i skierowują się lasami Biłhorszczyzny” – wyliczał z żołnierską precyzją.

Inny uciekinier z miasta zdawał relację dziennikarzom „Czasu”: „Od tygodnia Lwów pozbawiony jest dowozu środków żywności, odcięty od kraju, drożyzna wielka, głód. Patrole ukraińskie w części miasta posiadanej strzelają na upatrzonego do wymykających się, dla zakupna środków żywności ludzi. Magistrat nieczynny, administracja rozwalona, zastąpiona swawolą rozbestwionego żołdactwa. Umarłych się nie grzebie, bo kondukty pogrzebowe są ostrzeliwane” – uciekinier tego nie dodawał, ale liczbę poległych szacowano tego dnia na ok. 200 walczących i ok. 400 cywili.

Ale Lwów nie był jedynym miastem w regionie, które zmagało się z podobnymi problemami, choć istotnie w tym właśnie mieście Ukraińcy zachowywali się najbardziej brutalnie. W pozostałych zajętych przez nich miastach nie panował terror – żołnierze ograniczali się do obsadzenia strategicznych punktów i patrolowania ulic. Znacznie gorzej wyglądała sytuacja na prowincji, gdzie szalały uzbrojone bandy ukraińskich chłopów, brutalnie rabujące polskie majątki. Specyficznym przykładem był Przemyśl. Miasto w większości było opanowane przez Rusinów, z wyjątkiem dzielnicy Zasanie. Siły polskie nie były liczne, ale odmówiły wykonania rozkazu złożenia broni i od wielu już dni skutecznie broniły się przez Rusinami, korzystając z naturalnej zapory, jaką stanowił San. Rzecz ciekawa, Rusini również nie wykonali rozkazu swoich dowódców i nie wysadzili mostu na rzece, co ostatecznie zaważy na losach miasta. Tego dnia skuteczność polskiej obrony znacznie wzrosła, gdyż pojawił się na Zasaniu przyszły premier i Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, tymczasem jednak zaledwie pułkownik, Władysław Sikorski. Był w tym czasie młodym i krewkim żołnierzem. Nie do końca zdając sobie sprawę z sytuacji w mieście, przybył do niego w mundurze oficera wojsk polskich, nic też dziwnego, że natychmiast podszedł do niego patrol ukraiński i usiłował go aresztować. Wywiązała się strzelanina, w której wyniku jeden z Ukraińców zginął, Sikorskiemu zaś udało się uciec. Jak podawano w dzienniku „Nowa Reforma”:

„Płk Sikorski, przywdziawszy czapkę jednego z Ukraińców [i Polacy, i Ukraińcy wciąż nosili mundury austriackie, które odróżniano od siebie jedynie symbolami – na czapce Ukraińca nie było polskiego orła, Sikorski mógł więc uchodzić za Ukraińca – przyp. red.], wrócił na kwaterę i w ubraniu cywilnym usiłował dostać się na Zasanie. Gdy to się nie udało, przeszedł wreszcie przez most w przebraniu kolejarza, niosąc worek kartofli, i niezwłocznie zajął się tam przygotowaniem akcji obronnej”.

Już wkrótce Sikorski odegra kluczową rolę w wojnie polsko-bolszewickiej, tymczasem jednak bolszewicy musieli zmagać się z całą resztą świata – choć zmagania te polegały głównie na zrywaniu stosunków dyplomatycznych i medialnych pogróżkach. Bo istotnie, kiedy wyciszały się strzały na frontach I wojny światowej, tym bardziej świat zaczął dostrzegać niebezpieczeństwo bolszewizmu.
    
Już poprzedniego dnia stosunki z Moskwą zerwał Berlin – po wpadce z kontrabandą przemycaną w skrzyniach dyplomatycznych. Dalsze wypadki potoczyły się już lawinowo. Jak pisano w „Kurierze Codziennym”:

„Posła rosyjskiego w Berlinie, p. Joffego, rząd niemiecki wydalił. Jednocześnie odwołano z Rosji przedstawiciela Rzeszy. Zatem stosunki Niemiec z rządem bolszewickim są zerwane. Poseł holenderski w Moskwie prosił rząd sowietów o udzielenie mu pociągu do wyjazdu, gdyż +nie może dłużej pracować w Rosji+. Ambasada hiszpańska w Berlinie stanowczo zaprzecza wiadomościom, jakoby miała podjąć przedstawicielstwa interesów rosyjskich. Rząd sowietów uważa to wszystko za +powszechne sprzysiężenie koalicji przeciwko rewolucji+. Z pewnością tym razem ma słuszność”.

Brytyjski dziennik „Manchester Guardian” nazwał szerzenie się bolszewizmu zjawiskiem „epidemicznym”, a szwedzki dziennik „Svenska Dagbladet” jako jedyną skuteczną metodę walki z nim zalecał „odwszanie” i istotnie coś w tym było. Wydawać by się mogło, że pogrążone w wojnie domowej państwo sowieckie ma dość problemów, by odłożyć na bok kwestie ideologiczne, ale nic bardziej mylnego. Sowieccy przywódcy wciąż myśleli w kategoriach globalnej rewolucji i z pewnością mieli rację, zauważając, że powojenny chaos jest najlepszym momentem na jej wybuch. Choćby wypadki w Niemczech, gdzie cała północ pogrążona była już w walkach rewolucyjnych, a cesarz pod wpływem tych wypadków szykował się do abdykacji – wyraźnie potwierdzały skuteczność bolszewickiej propagandy. Nic też dziwnego, że wszędzie, gdzie się dało, przemycali oni odezwy i broszury takie właśnie, jak te znalezione w skrzyni p. Joffego w Berlinie.

„Na mińskiej linii demarkacyjnej zatrzymano przybyły z Rosji wóz z proklamacjami bolszewickimi w chwili, gdy podróżni usiłowali potajemnie przedostać je przez granicę. W liczbie osób jadących na wozie znajdowało się również kilku autorów proklamacji, którzy teraz oczekują kary swojej” – donoszono z Wilna. W niemal całej europejskiej prasie domagano się od własnych rządów podjęcia działań wojennych przeciwko Rosji. Zwłaszcza że sporo pisało się o ruchach wojsk brytyjskich w środkowej Azji, a także o przejęciu przez Amerykanów kontroli nad koleją syberyjską. W tych dniach mroźna Syberia była najgorętszym punktem antybolszewickiego oporu. 

Nawiasem mówiąc, w protokole z posiedzenia warszawskiej Rady Miejskiej zapisano: „P. Kobyłecki domagał się [od Rady Miasta – przyp. red.] zatamowania napływu do Warszawy Rosjan. Wnioskodawca podkreślał, że jest niedopuszczalne tolerowanie przybyszów ze wschodu, którzy pragną nieść do nas tylko zagładę, w momencie gdy musimy myśleć o urządzaniu swego domu. R. Pęgowski domagał się tolerancji dla przybyszów, którzy uchodzą z Rosji najczęściej przed zagładą bolszewicką, i z tych względów obstawał za odrzuceniem wniosku. W głosowaniu wniosek upadł”.

Polska prasa nie domagała się podjęcia walki z Rosjanami, zapewne dlatego, że mieliśmy dość kłopotów w obrębie własnych granic, które zresztą nie były jeszcze ustalone. Zdecydowanie największym z nich był bandytyzm. Wiadomości o nim codziennie wypełniały szczelnie kolumny kryminalne pism, a rozmiary przestępczości przechodziły wszelkie wyobrażenie, zwłaszcza teraz, gdy do bandytów dołączyły grupy rabujących po drodze wszystko grupy dezerterów. Czasem kilkudziesięcio-, a nawet stuosobowe – z łatwością potrafiące więc spacyfikować mniejsze miasteczka. Tego dnia „Kurier Warszawski” pokusił się o większą analizę zjawiska:

„Znów otworzyć musimy łamy naszego pisma dla coraz głośniej rozbrzmiewających skarg na groźne niebezpieczeństwo, podważające podstawy wszelkiego bytu, zarówno zbiorowego, jak i jednostkowego. Niebezpieczeństwem tym jest rozlewający się coraz szerzej na prowincji bandytyzm, w Warszawie zaś i miastach większych – plaga kradzieży, coraz bardziej licznych, zuchwałych i, co najważniejsze, coraz częściej bezkarnych. Plaga napadów i rozbojów, jak wiadomo, szerzy się od roku 1904–1905, gdy poczęły się rozprzęgać spojenia niektórych organizacji rewolucyjnych. Wyrzucony poza nawias partii bojowiec nie zawsze składał otrzymany dla ekspropriacji rewolwer do lamusa. O ileż częściej wychodził z nim na rozstajne drogi, aby z gąszczów leśnych urządzać napady na bezbronnych podróżnych, na mieszkańców cichych wiosek. Nóż, pałka browning maczają się więc we krwi od lat już kilkunastu. Zawierucha wojenna stan ten znacznie pogorszyła. Nędza, głód, brak pracy – to źli doradcy charakterów słabych, którzy wszystko stracili, lub niewiele do stracenia mieli. Nie znamy dokładnych statystyk, przytoczmy te najjaskrawsze: od 1 stycznia, a więc w ciągu 8 miesięcy, zanotowano ogółem w Warszawie 11655 kradzieży, na sumę 15 932 453 marek. Przesłano protokołów do II sekcji milicji miejskiej – 3105, do policji kryminalnej, niemieckiej – 4355, do sądów pokoju – 2236. Wykryto kradzieży przez komisariaty milicji miejskiej – 5227. Przeciętnie przypada zatem w Warszawie, w czasach obecnych, na rok ok. 18000 kradzieży, na sumę około 24 milionów marek”.

Jakby na potwierdzenie słów dziennikarza, dosłownie kilka stron dalej, redaktor kroniki kryminalnej odnotował następujące zajście: „W Kole w gub. Kaliskiej, stwierdzono ohydne profanowanie zwłok przez rodzinę grabarza żydowskiego. Wykryto zbrodnię w ten sposób, że ktoś zauważył rozkopaną ziemię na grobie. Ponieważ grabarz dał niejasną odpowiedź, otworzono grób i stwierdzono, że zmarła leży zupełnie naga. Pociągnięto więc grabarza do śledztwa, które stwierdziło, że on razem z żoną, dwoma synami i pasierbem, zajmował się systematycznym rozkopywaniem grobów i obnażaniem zwłok z tzw. koszul śmiertelnych. W ten sposób sprofanowano 30 zwłok. Płótno z koszul rodzina grabarza sprzedawała dwóm czapnikom miejscowym, którzy prosto z trupów kładli płótno w czapki. Czapników aresztowano razem z rodziną grabarza”.

Mimo to gdzieś pomiędzy wszystkimi przeszkodami starano się nadać życiu przynajmniej pozory normalności. W miastach odbywały się koncerty i spektakle, działały kabarety i wydawano nowe książki – już bez problemu po polsku i bez ingerencji zaborczej cenzury. 8 listopada bohaterem dnia był w tym kontekście Leopold Staff. Jak podawał „Kurier Codzienny”:

„Polski Klub Artystyczny rozpoczął wczoraj serię wieczorów artystycznych, poświęconych twórczości poszczególnych pisarzy polskich. Na pierwszy ogień poszły utwory Leopolda Staffa. Miał je wypowiedzieć sam autor oraz p. Laura Dunin-Osmólska, utalentowana artystka, tak rzadko ukazująca się na estradzie. Poeta jednak nie przybył i cały program wypełniła p. Dunin-Osmólska, która z siłą i uczuciem wygłosiła poemat Staffa +Pieśń wysokiego wichru+, a następnie +Adorację+, +Oczy me pełne łez+, +Jesień pamiętną+, +Zdjęty dzwon+, +Ptactwo w czasie wojny+. Wszystkie prawie utwory te pochodzą z ostatnich lat twórczości Staffa i znaleźć je można w wydanej w Charkowie książce poety +Tęcza łez i krwi+: nastrojone są na głęboki ton patriotyczny i pełne mocnego, męskiego uczucia”.

Poważny ton Staffa był jednak raczej wyjątkiem w panoramie polskiej kultury tamtych dni. Być może dla złapania oddechu starano się przede wszystkim śmiać – w teatrach dominował repertuar lekki: komedie, farsy, romanse… Co ciekawe, potrafiono się śmiać nawet z rzeczy dramatycznych. Warszawski Teatr Mozaika np. – jak poinformowała prasa – „daje dziś i jutro wesołą farsę +Niuniek ma hiszpankę+, w której p. Mrozińska (nierozsądna matka) oraz p. Gasiński (rozsądny papa) zbierają huczne oklaski”.

 7 listopada

 6 listopada

 5 listopada

 4 listopada

 3 listopada

 2 listopada

 

jiw / skp / 


 

Copyright

Wszelkie materiały (w szczególności depesze agencyjne, zdjęcia, grafiki, filmy) zamieszczone w niniejszym Portalu chronione są przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Materiały te mogą być wykorzystywane wyłącznie na postawie stosownych umów licencyjnych. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, bez ważnej umowy licencyjnej jest zabronione.